Obudziła się? Spytała Anna, wchodząc do kuchni.
Wiktor siedział przy stole z kubkiem kawy przed sobą.
Wiktor? Ta kawa jest już zimna… od kiedy ty tu siedzisz? Nawet nie zauważyłam jak wstałeś. Dodała, biorąc łyka jego kawy.
Nie wiem… spałem może godzinę… Martwię się o nią… nigdy w życiu nie próbowała alkoholu… nie w taki sposób…
Wiktor, spokojnie… Zosia nie Może się pozbierać po śmierci Aleksa… musimy być przy niej… na pewno wszystko dobrze się skończy.
Położyła mu dłoń na ramieniu.
Pójdę sprawdzić czy śpi…
Nie idź bo ją obudzisz… zrobię ci świeżej kawy.
Dziękuje kochanie, nie wiem co ja bym zrobił bez ciebie.
Zosia leżała na łóżku, nie chciała spojrzeć Ani i Ojcu w oczy po tym co zrobiła, wiedziała że ich zawiodła. Wstała i powoli się ubrała.
Wyszła z pokoju i skierowała się do kuchni, mając nadzieję że już poszli oboje do pracy.
Zosiu skarbie, jak się czujesz? Anna podeszła do niej i podała jej kubek wody.
Dziękuje… odpowiedziała niepewnie biorąc spory łyk.
To jak się czujesz moja panno? Wiktor popatrzył na nią.
Tato… ja… przepraszam…
Zosiu, ja wiem że jest ci ciężko, ale alkoholem niczego nie załatwisz… wiesz co poczułem widząc cię wczoraj… leżącą tak… bezwładnie na podłodze…
Wiem tato… przepraszam. Zosia wtuliła się w niego mocno.
Pójdę się przejść… świeże powietrze dobrze mi zrobi…
Może pójdę z tobą?
Aniu… nie musisz mnie pilnować… jestem juź duża…
Ale Zosiu nikt cię nie ma zamiaru pilnować… Anna spojrzała się na nią z wyrzutem.
Przepraszam Aniu… ale dzisiaj przejdę się sama. Oznajmiła Zosia, pocałowała Annę i Wiktora w policzek i wyszła z domu.
A ty nie musisz iść dzisiaj do pracy? Zagadnęła Anna.
Muszę muszę… miał nyć tydzień wolnego, ale nic z tego… tak szybko znalazła się nowa baza… westchnął.
Chyba nie mówisz o tym starym zniszczonym pomieszczeniu nieopodal tyłów szpitala? Zaśmiała się Anna.
Tak, właśnie o tym… jeszcze jest porządkowane, ale wiesz jaki jest Góra… praca, praca i jeszcze raz praca… nawet w takiej graciarni, potrafił wynaleźć sobie kąt na swój gabinet.
No przecież gdzieś musi grzymać swoje nagrody… zaśmiała się Anna.
***
Zosia Nie wiedziała dokąd chce iść, krążyła chwile po osiedlu, mijali ją różni ludzie, pary zakochanych, trzymających się za ręce wzbudzali w niej prawdziwe obrzydzenie.
Ej uważaj jak łazisz! Powiedział chłopak na którego dziewczynę, wpadła Zosia.
To może wy nie chodźcie całą szerokością chodnika?! Wykrzyczała.
Uspokój się dziewczyno, co ty jakaś nadpobudliwa jesteś?
Kochanie, daj spokój… niektórzy po prostu nigdy nie zaznają prawdziwej miłości. Odezwała się dziewczyna i odciągnęła chłopaka.
A co ty możesz o tym wiedzieć! Oburzyła się jeszcze bardziej Zosia.
No mogę wiedzieć to, że żaden porządny facet nie zechce takiej rozwrzeszczanej dziewuchy jak ty. Dziewczyna uśmiechnęła się złośliwie.
Zosia starała się opanować, ale coraz bardziej tamta ją prowokowała.
No co… źle mówię? Wyglądasz, jakbyś dopiero co wróciła z ostrego melanżu, nawet nie wiesz pewnie gdzie łazienka i do czego służą kosmetyki. Szydziła dalej.
Kotek… daj już spokój… niech przeprosi za szturchnięcie i po sprawie.
Ja za nic nie będę przepraszać… Zosia odwróciła się od nich.
Ach No tak przepraszać też cię nie nauczyli.
Zosia nie wytrzymała. Schyliła się i wzięła do ręki kamień leżący koło jej nogi. Rzuciła go z całej siły w dziewczynę.
Coś ty zrobiła kretynko… chłopak wzdrygnął się i spojrzał jak jego dziewczyna upada na ziemię z krwawiącą raną na głowie.
Ja… ja nie… ja nie chciałam… poczekaj… umiem udzielać pierwszej pomocy… Podeszła do nieprzytomnej, ale chłopak odepchnął ją.
Odejdź stąd! Zaraz się tobą zajmie policja…
Policja? Przestań, trzeba jej pomóc, znam się na tym, mój tata jest lekarzem…
Powiedziałem spieprzaj stąd idiotko!
Zosia wstała z ziemi i uciekła.
Halo, pogotowie, jakaś wariatka zaatakowała moją dziewczynę kamieniem….
***
W czasie gdy chłopak wzywał pogotowie, Zosia biegła przed siebie, cały czas próbowała się opanować, ale nie potrafiła. Nie chciała nikomu zrobić krzywdy, nie wiedziała czemu wzięła do ręki kamień.
Zatrzymała się przed sklepem, jedyne czego teraz chciała to zapomnieć o tym co się stało.
Z kieszeni wyciągnęła banknot pięćdziesięciozłotowy i weszła niepewnie do środka.
coś podać? Zapytała sprzedawczyni, widząc zdyszaną nastolatkę.
Tak… wódkę…
Mmhm… pół czy więcej?
Więcej…
0,7?
Tak.
Konieta podała butelkę, Zosia ją wzięła i zostawiła na ladzie pieniądze.
poczekaj, a reszta?
Już nie usłyszała, schowała butelkę za kurtkę i wybiegła ze sklepu.
Szybkim krokiem poszła do pobliskiego parku, usiadła na ławce i patrzyła się w jeden nic nie znaczący punkt.
***
21 es, dziewczyna z krwawiącą raną na głowie, ulica Studęcka 23. Jest z nią chłopak, udziela jej pomocy.
Zrozumiałem Ruda. Jak do tego doszło? Spytał Wikoktor, ruszając do karetki.
Nie wiem. Ktoś w nią rzucił kamieniem i uciekł.
Ok. Przyjąłem. A wy co tak stoicie? Wezwanie mamy, ruchy, ruchy. Pogonił stojących przed karetką Lidkę i Piotrka.
Tak jest szefie… wszystko byle nie siedzieć w tej graciarni. Powiedział Piotr i wsiadł do karetki.
Nie przesadzaj Piotrek, Górze się podoba.
Tak, nam by się podobało gdybyśmy mieli jeszcze trochę wolnego.
Piotr, nie ma tak dobrze, ktoś musi pracować. A jak się czuje Martyna?
Dobrze, już nie może się doczekać aż wróci do pracy.
No jeszcze trochę będzie musiała sobie poczekać.
Doktorze, dojeżdżamy, to chyba oni… powiedziała Lidka.
Pogotowie ratunkowe, co tu się stało? Lidka parametry, Piotr opatrz ranę.
Jakaś wariatka rzuciła w Klarę kamieniem…
wariatka mówisz… Lidka spojrzała się na chłopaka.
No wariatka… najpierw na nią wpadła a potem to… błagam zróbcie coś…
Doktorze, pacjentka nieprzytomna, na własnym oddechu. Oznajmiła Chowaniec.
Rana zaopatrzona. Dodał Piotrek.
W porządku, zabierzemy ją do szpitala, a ty powiadom jej rodziców.
Dobrze proszę pana.
A gdzie jest ta dziewczyna?
Nie wiem, kazałem jej spieprzać, chciała pomóc, mówiła że ma ojca lekarza, ale kto wie co takiej wariatce jeszcze strzeli do głowy.
Po pierwsze grzeczniej, a po drugie… ojca lekarza mówisz…
Wiktor zastanawiał się czy to przypadkiem nie chodzi o Zosię.
Wiktor, musimy jechać. Poganiał go Piotr.
Tak… już… Banach wsiadł do karetki.
***
Zosia siedziała na ławce w parku, trzymając w rękach butelkę wódki, upiła z niej parę łyków, trochę było jej niedobrze, ale nie przestawała.
Po kilkunastu minutach, butelka była pusta, a ona sama nie potrafił utrzymać równowagi. Próbowała wstać ale przewróciła się i upadła obok ławki, tłukąc butelkę i kalecząc się.
Niedaleko przechodziła starsza kobieta, zobaczyła leżącą Zosię, i podeszła do niej.
Boże jak śmierdzi… taka młoda a taka pijana… muszę coś z tym zrobić..
Halo… policja… w parku leży żulówa… proszę przyjechać i ją stąd zabrać…
Konieta rozłączyła się i usiadła na ławce obok nieprzytomnej Zosi.
Chwilę później na miejsce przyjechała policja.
Starszy sierźant Monika Zawadzka, to pani dzwoniła? Monika spojrzała się na kobietę a potem na dziewczynę.
Tak… ona tak tu leży… i śmierdzi… i zanieczyszcza powietrze…
O Boże Zosia… Monika schyliła się do dziewczyny.
Pani ją zna? Do czego to doszło by policja się z takimi zadawała…
Proszę pani, proszę się opanować… czemu nie udzieliła jej pani pomocy… przecież ona krwawi…
Pijaczce pomocy? No chyba pani zwariowała… oburzyła się kobieta.
Proszę pani… postawię pani zarzut nieudaielenia pomocy… Roman, spisz panią… Zwróciła się w stronę swojego kolegi.
Tak jest. Odpowiedział i zawlukł kobietę do radiowozu.
Zosiu… Zosiu… spójrz na mnie… Zosiu… Roman, przynieś mi apteczkę!
Monika opatrzyła krwawiącą rękę Zosi i skontaktowała się z Wiktorem, który natychmiast rzucił wszystko i przyjechał do parku.
Zośka… nic jej nie jest?
Wiktor, spokojnie. Opanowałam sytuacje, rana opatrzona, jest przytomna i… pijana…
Jakto pijana… znowu…?
Znowu? Czyli to się powtarza? Zdziwiła się zawadzka.
Niestety… Wiktor spóścił wzrok.
Wiktor… jest coś jeszcze… przed tym jak tu przyjechałam… dostałam zawiadomienie od chłopaka… że ktoś zaatakował jego dziewczynę…
No i? Banach spojrzał się na nią, wiedział co Monika chce powiedzieć.
Rysopis sprawcy pasuje do… Zosi… przykro mi…
Co zamierzasz z tym zrobić?
Zabiorę ją na komisariat, posiedzi, wytrzeźwieje i złoży zeznania…
Monika… ale Zosia jeszcze nigdy nie… Wiktor urwał…
Przykro mi, ale takie są procedury…
Nie mogę zabrać jej do domu?
Niestety nie.
Monika, proszę cię, Zosia już za dużo wycierpiała…
nie Wiktor. Naprawdę nie mogę… choćbym chciała.
Mogę pojechać z wami?
To nie jest dobry pomysł. Teraz i tak nie mógłbyś jej zobaczyć.
Monika zabrała ledwo przytomna Zosię do drugiego radiowozu, spojrzała się smutno na Wiktora i odjechała, zostawiając go załamanego w parku.
8 replies on “Rozdział 27”
Matko święta. Natalio, co Ty robisz tej biednej Zosi?!! 😉
hmm no cóż a mi szkoda Wicia 😀
rozdział świetny a zarazem straszny.
Boże, co Ty robisz mojej Zosi!
O kurczę, aleś narobiła. Teraz to odkręcaj, ale już. 😀
rozwalasz too!
@pates wrzuć na luz 😉 to tylko fanfick, nic do rozwalenia tutaj nie ma xD
Kocham kiedy Bełza czołga się i pełza kochanie 😀